Po zwiedzeniu Santa Clara wyruszylismy w kilkugodzinna podroz w strone Havany. Na obiad zatrzymalismy sie w Australii :) Do samolotu do Meksyku mielismy jeszcze 2 dni i postanowilismy wykorzystac je na blogie lenistwo na plazy. Chcielismy byc gdzies blisko stolicy jednak okazalo sie, ze mimo iz na mapie jest tam calkiem duzo plaz, wcale nie bylo tak fajnie. ¨Casas¨ jak na lekarstwo, okolice zasmiecone i zaniedbane... Nadchodzil wieczor, juz tracilismy nadzieje na znalezienie czegokolwiek, az w koncu trafilsmy na jakis zamkniety teren, gdzie dziadek na rowerze zaprowadzil nas do swojej znajomej, a ta odeslala nas do kolejnej. Wprawdzie nie byl to oficjalny hostel, ale za 25 CUC za noc zgodzila sie wynajac nam 2 pokoje a plaza byla po drugiej stronie ulicy. Dodatkowo pani, ktora przyszla do niej sprzatac na drugi dzien zrobila nam pranie za cale 12 CUC za 2 wielkie siaty :)
10 luty- caly dzien na plazy z przerwami na wyprawe po piwo/ cuba libre do lodowki...
11 luty- wylot do Cancun. Wyjechalismy ok 7 rano i przez cala droge na lotnisko (ok 2 godz) towarzyszyla nam gesta mgla. Gdybysmy wtedy wiedzieli ze to nie jest dobry znak... Na lotnisku oddalismy samochod. Oczywiscie nie obeszlo sie bez problemow- panowie uparcie twierdzili, ze zgubilismy 4 dywaniki :) Udalo nam sie wyjasnic sytuacje i z godzinnym opoznieniem z powodu chorej meksykanki ktora nie chciala wysiasc (nie obeszlo sie bez interwencji pilota i lekarki) wystartowalismy. Godzinny lot byl najgorszym w naszym zyciu. Malym Yakiem trzaslo na wszystkie strony a klimatyzacja nastawiona na full mrozila wszystko.
W koncu wyladowalismy w Meksyku